wtorek, 28 października 2008

Rozdział III
Polowanie


Skrajny poranek. Śmiertelne niebezpieczeństwo zejścia na zawał z powodu zimna otaczającego kołdrę. Ciemność egipska. Oto nadeszła pora, kiedy trzeba wstać do domu uciech. Albowiem szkoła czeka otwarta już od dawna i nawołuje swych zacnych wychowanków do wspinania się na intelektualne wyżyny. Ryszard – zmęczony wojownik, ledwo wyłączył budzik demolując przy tym elementy składające się na pobliski jego łóżku stolik. „Ja mam wstać? Przecież jest rano!”
Z zamkniętymi oczami zjadł śniadanie, z zamkniętymi oczami udał się do toalety. Wszystko było tak pięknie instynktowne. Pełna energii pobudka zawsze napełnia optymizmem na cały nadchodzący dzień, a pobudki do szkoły to przecież rzecz najpiękniejsza: zimno, ciemno, cicho, wszystko wokół umarło, tylko jakiś uczniak wstaje, ażeby uderzyć się o framugę, ledwo zjeść śniadanie i zapierdzielać do kradnących czas pedagogów.
Rysio stoi w łazience. Pora otworzyć oczy. „Może najpierw przemyć twarz, będzie łatwiej” – pomyślał. Tak też zrobił.
A był to oczywiście poniedziałek, co łączyło się z przerażającą wizją wczesnego wstawania przez kilka następnych dni… Ale nic to, w porównaniu z myślą o wstawaniu o dziwnych porach przez resztę życia.
No, to krzyżyk na drogę i trzeba wyjść. Więc wyszedł Rysio z domu i począł czołgać się w stronę przystanku autobusowego. Ale w tym poniedziałku było coś dziwnego.
Albowiem przed Rysiem człapał wielki, biały królik. A ubrany był klasycznie: ciepła kurtka, dżinsy, plecak, beret. I człapał. A przed królikiem szedł pies, a szedł on na dwóch łapach. I był również ubrany klasycznie.
„Nic to, śnisz tylko. To nawet lepiej, to nawet dużo lepiej że jeszcze śpię” – pomyślał Rysio. Szedł więc spokojnie w stronę przystanku, nie zważając na mijane przez siebie zwierzaczki. A było ich jeszcze kilka: list, zebra, nosorożec. Prawdziwe zoo było jednak dopiero na przystanku. Konie, niedźwiedzie, kaczki, jaszczurki, wilki, świnki. I oto nadchodził Cysio, a poranek Cysia również nie był udany.
Rysio:
- Aaaaa!
Cysio:
- Aaaaa! Co? Co ty masz na głowie! – krzyknął do przyjaciela. Rysio zrobił dziwną minę. Czesław, któremu zaczęły wyrastać kurze pióra, pyta go co on ma na głowie!
- Co mam, ty kurczaku! Zamieniasz się w kurczaka!
- Tobie wyrastają kocie wąsy! I tak wyglądasz lepiej niż cała reszta…
Chłopcy podeszli do szyby pobliskiego sklepu, ażeby się przeglądnąć. Ogarnęło ich przerażenie: oto wszystko wokół wydaje się być pozbawione resztek człowieczeństwa! Rysio począł zastanawiać się, dlaczego zamienia się akurat w kota. Cysio zaczął skakać dziko i wyrywać sobie pióra z twarzy. Wyciągnął z plecaka młotek, który na wszelki wypadek zawsze ze sobą nosił, gdyby trzeba było kogoś stuknąć i podał go Rysiowi:
- Masz, uderz mnie! Wal jak najmocniej! – zwrócił się do przyjaciela. – Śnisz jeszcze, ty dupo! Śnisz! – krzyczał na siebie.
Rysio posłusznie wziął młotek, ale nie chciał bić Cysia, więc tylko go uszczypnął.
- Kurwa. Bolało. O… kurczaki – powiedział na to zrezygnowany Cysio.
Wiedzieli już zatem przyjaciele, że to nie dziwny sen. Coś zaczęło dziać się z ich światem, bo oto wszyscy zamienili się w zwierzaki.
Później było już tylko gorzej. W szkole bowiem nie dało się wytrzymać. Dzieciarnia, a raczej psiarnia i tym podobne, srała po kątach, wydając dziwne zwierzęce odgłosy. A co poszczególne gatunki szukały się wzajemnie, wyczuwając okresy godowe. I tak oto wszystkie kabiny w toaletach były zajęte przez dziko zapładniające się stworzenia, a jęków i kwików nie było końca. Dyrektorka zamieniła się w kozę, Stara Gruba w nosorożca – jej dwa diabelskie rogi połączyły się w jeden. No, co tu dużo mówić, klimat był niesamowity.
A nawet motłoch stał. A był nieokreśloną masą kłaków, chaszczy, kłów.
Rysio z Cysiem siedzieli zrezygnowani w swojej ostatniej ławce. Kalina i Balbina, mimo zwierzęcych odruchów, udzielały się podczas lekcji. A podrapywała się Kalina co chwilę za uchem, albowiem była suką. Balbina zaś była osłem. A oczy jej były podkrążone, a wzrok jej był tępy. Stara Gruba natomiast próbowała pozbyć się much.
- Oto co znaczy żyć w zgodzie z naturą – szepnął Cysio do Rysia.
- Wiesz co… Oni nawet nie spostrzegli, że zamienili się w zwierzęta… - odpowiedział zrezygnowany Rysio. – Nie wiem. My przynajmniej to zauważyliśmy… Cholera, chyba pierwszy raz w życiu się tak boję. Oni byli daremni jako ludzie, ale jako zwierzęta są jeszcze gorsi!
A lekcja trwała, teoretycznie przynajmniej. A dotyczyła przypadkiem tematu: „Co jest naturalne dla człowieka?”
Lecz nagle w powietrzu rozległ się rozrywający huk. Rysio z Cysiem odwrócili się w stronę, z której dobiegł, a dobiegł on od strony drzwi. A w drzwiach stał prawdziwy Hunter. Zaprawdę nie był to Hunter jak z bajki, lecz Hunter z prawdziwego zdarzenia, z prawdziwą strzelbą, prawdziwą czapką, prawdziwym myśliwskim wdziankiem i prawdziwą owłosioną klatą. A łupem jego padł lis jakiś, zapewne pierwszoklasista.
Zwierzęta natomiast w jednej chwili wszystkie się spłoszyły: jedynie zebry zaczęły uciekać razem, inne zaś biegały nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
- Panie! Co pan robisz? To są ludzie! – krzyknął Cysio.
- No strzelam, taka praca, młody chłopcze! A gdzie ludzie? Może ty jeszcze jesteś człowiekiem, ale już tam widzę coś kurzego u ciebie… - i skierował swoją strzelbę w stronę Cysia, ażeby odstrzelić mu kuper.
- Panie! Stój pan, nie strzelaj pan, do cholery! – krzyknął Rysio. Miał jednak cichą nadzieję, że Hunter nie dostrzegł jego kocich wąsów. Jednak po chwili wymsknęło mu się – Miauuuu! – jak rasowemu dachowcowi.
I skierował Hunter broń w jego stronę.

Rysio:
„Czy to, że jestem człowiekiem, tłumaczy zwierzęce zapędy, czy też je ogranicza? Dlaczego coś uważane jest za naturalne: bo występuje w przyrodzie, czy też jest naturalne gdy dotyczy danej społeczności, określonego działania, które wydaje się być normalne? Czy zatem naturalność jest naturalna, czy narzucona z góry? Czy jest subiektywna? Czy może istnieje jeden, niepoznawalny wyznacznik, będący obiektywnym?”
Cysio:
„Mam pokonać to, co zwierzęce, czy pozwolić temu kierować? Może trzeba zachować złoty środek? A może natura człowieka jest po prostu inna, jest jakimś wyższym stopniem świadomości, może naturalne jest powstrzymywanie ludzkiego „zwierzaka”? Nie wiem. A przecież nie jestem jak zwierzę, choćby mi wyrosły kurze pióra na tyłku.”

I Hunter powiedział:
- To wszystko zależy od sposobu patrzenia. Albo od humoru. Albo od emocji. Bo człowiek jest jak słoma na wietrze, nawet najtwardszy, najpewniejszy, najwierniejszy.
I przeładował Hunter broń, przymknął jedno oko i począł celować. I strzelił. I trafił. I powiedział:
- Może jutro obudzicie się w lepszych humorach.


(foto: http://cosmos-liturgy-sex.com/2006/08/11/embryonic-fetal-and-post-natal-animal-human-mixtures/ )

poniedziałek, 29 września 2008

Rozdział II
Mistrz odpowiedzialności


Śnił mi się facet z pistoletem. Strzelał. Naboje odbijały się od jakiejś twardej powierzchni. Nieopodal padały łuski, również odbijając się za każdym razem. Byłem mordercą. Zabijałem. To ja byłem mordercą.
Czułem pulsującą we mnie moc. Adrenalina szalała. Byłem wolny i robiłem to, na co miałem ochotę. Miałem dziką ochotę robić coś złego. Miałem ochotę zabijać. Byłem mordercą. Albo Hyde nim był. Nie powiem już o nim „ja”. Moje drugie oblicze, to złe oblicze, stawało się coraz silniejsze, a było ono karą za moją zuchwałość. Miałem go w sobie zawsze, lecz przegrałem. Pozwoliłem wyjść mu na zewnątrz i zwyciężyć. Ja – będący mieszaniną dobra i zła oraz on – będący czystym złem. Jak mam cofnąć to, co się stało? To moja kara – nie potrafię tego zrobić. Pokonała mnie wewnętrzna skłonność do czucia zupełnej wolności i tej tajemnej radości, która z owego poczucia wynikała. Hyde odczuwał dziką satysfakcję. Ja – on – odczuwaliśmy niesamowitą satysfakcję. Nie potrafię wygrać. Mam zamiar z tym skończyć.
Henryk Jekyll


Rysio i Cysio siedzieli w swojej ostatniej ławce. Stara Gruba przemawiała intensywnie od kilku minut, a wydawać by się mogło, że od kilku dobrych lat. Głos jej, jak zwykle, charakteryzowała dwoistość: usypiał i nie pozwalał spać jednocześnie.
- Doktor Jekyll był postacią tragiczną. Oceńmy: Jekyll zły czy Jekyll dobry? Oceńmy.
Klasa poczęła udawać, że się zastanawia. Bez zastanowienia natomiast ręce do góry dźwignęły Kalina i Balbina.
- Jekyll dobry, Hyde zły – powiedziały jednocześnie.
- Tak, tak, tak – odezwał się motłoch.
- Ale Jeykll miał w sobie Hyde’a, Jeykyll przegrał, Jekyll chciał – Stara Gruba nie chciała tak szybko kończyć dyskusji.
- Tak, tak, tak – odezwał się motłoch.
Rysio i Cysio zrobili głupie miny.
- Kurde mać, no ja pierdolę – powiedział Rysio.
- W co my gramy? W „Zrób ze mnie idiotę” czy „pobaw się z debilem”? – odrzekł na to Cysio.
A dzień był upalny, okna były pootwierane, to znaczy: ktoś co chwila, w swym niezdecydowaniu, otwierał je i zamykał. W związku z tym w klasie było chłodno, bo okna działały jak wachlarze. Na zewnątrz Wielki Bogdan wykorzystywał ostatnie ciepłe dni przed jesienią do prac ogródkowych. Jak zwykle: biała koszula, lakierki, łopata. Obok grabie.
Niebo było czyste. Rysio wraz z Cysiem dostrzegli jednak na nim dziwny, zbliżający się obiekt. A był to Gołąb Pocztowy. A leciał niczym jastrząb, wpatrzony dokładnie w nich.
- Co on ma w ryju? – zapytał Rysio Cysia.
- Chyba flaszkę. No ja nie mogę… – opowiedział Cysio nieco zbity z tropu.
Gołąb w locie obsrał Wielkiego Bogdana i był już prawie przy oknie, gdy nagle ktoś znowu je zamknął. Wszyscy usłyszeli trzask. To Pocztowy uderzył w szybę i przykleił się do niej. Widać było, że się zdenerwował. Flaszka wypadła z jego dzioba i wylądowała prosto na ławce Rysia i Cysia. A gołąb ten był wyjątkowo dorodny, spasiony jak wieprzek z podwójnym podbródkiem i, jako że był pocztowy, miał na sobie pocztowe, niebieskie wdzianko. A spojrzenie jego było uwodzicielskie.
Zsunął się z szyby i podleciał prosto do Rysia i Cysia.
- Jestem Pocztowy. Gołąb Pocztowy. Ryszarda i Czesława szukam. Przesyłka jest! – a odezwał się głosem tubalnym tak, że od razu wszystkie niewiasty spojrzały na niego. Wyjął ze swojej teczki jakiś papierek – Podpisać trzeba.
Stara Gruba siedziała oszołomiona, jak gdyby nigdy nie widziała gadającego gołębia. Rysio i Cysio potwierdzili odbiór przesyłki, po czym Cysio zapytał:
- Nie było normalnych listonoszy? – nie chciał, by zabrzmiało to zbyt niegrzecznie.
- Nie. Taki naród. Strajkują – powiedział Pocztowy głosem Marlona Brando i odleciał.
Rysio i Cysio otworzyli butelkę. Była to butelka z listem.
A list był od Jekylla.
- On chyba chce się zabić – powiedział Cysio, gdy zakończyli lekturę.
- Może trochę przesadza… W końcu żaden człowiek nie ma jednej twarzy – odparł na to Rysio.
W ich głowach zaś począł rodzić się kolejny plan. Trzeba było odciągnąć Jekylla od samobójstwa. Rysio z Cysiem wstali i klasycznie, jak misjonarze, wyszli z klasy. Stara Gruba nadal nie pozbierała się mentalnie po wizycie Pocztowego, więc nie sprawiała większych problemów.
Rysio i Cysio szybko odnaleźli Jekylla, albowiem Gołąb w locie cały czas produkował gołębią masę kałową i skrupulatnie oznaczał nią tor lotu – ten też trop pozwolił znaleźć doktora.
A doktor leżał na podłodze swojego laboratorium. I był tam też motłoch, tłoczący się, ażeby widzieć. I doktor był bliski samobójstwa. Rysio i Cysio postanowili dowiedzieć się, w czym tkwił problem. Doktor Jekyll właśnie rozpoczynał swoją ostatnią, agonalną, pożegnalną przemowę, ażeby godnie odejść z tego padołu łez:
- Nie ma ucieczki przed tym, co nieuchronne – powiedział. – Pewne rzeczy muszą się zdarzyć. Nie warto walczyć z wiatrakami. Przyznaję – przegrałem, ale tak chyba miało być. Bo co miałem zrobić? Walczyć z samym sobą? Jeżeli nie było szans na zwycięstwo, opłaciło mi się w ogóle walczyć? Może mogłem poddać się od razu? Zaoszczędziłoby mi to wielu przeżyć – pytał Jekyll patrząc w sufit, czyli że niby w stronę niebios, a ręka jego wraz z fiolką, wyciągnięta była w górę.
- O co chodzi, doktorku? – zapytał Rysio.
- To byłem ja, ja i Hyde. Ja i on, ja i ja. Zawsze miałem w sobie dwoje ludzi, przynajmniej tych dwoje udało mi się odkryć. Nikt nie jest pojedynczy. Wy tam, nie jesteście Rysio i Cysio, może jesteście tylko Rysio, może tylko Cysio. A może jest ktoś jeszcze. Nie wiesz, bo jeszcze nie odkryłeś. Warto walczyć, jeśli ma się przegrać? Czasem nie ma takiej siły, żeby zwyciężyć. Nikt nie ma jednej twarzy.
- Ale wiesz co mówił ten… no… - zaczął Rysio.
- Augustyn – podpowiedział mu Cysio.
- No… dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą.
- To wałek, dzieciaczki. Wałek, jak mało który. Trzeba walczyć tak, żeby zwyciężyć, bo liczy się przede wszystkim zwycięstwo. Ja zaś tego uczynić nie potrafiłem, a najgorsze jest to, że gdybym mógł cofnąć czas, ze wszystkim postąpiłbym dokładnie tak samo. Musicie nad tym panować. Ja nie umiałem. Mały, musisz być wolnym człowiekiem. Musisz być odpowiedzialnym człowiekiem, bo odpowiedzialność wyniknie z twojej wolności. Nigdy nie dokonasz prawdziwego wyboru, jeśli nie będziesz wolnym człowiekiem. Uwolnij się od ograniczeń, przystań i szczerze się zastanów – za każdym razem, gdy przyjdzie ci podjąć jakąś decyzję. – doktor Jekyll mówił spokojnie, wszyscy zaś słuchali słów jego jak oczarowani. – I żebyś nigdy nie został sam. Bo samotność cię zniszczy – dopowiedział.
Zbladł nieco. Przystawił fiolkę do ust i wypił zawartość. Upadł na ziemię jakby już był nieżywy. Coś tam jeszcze pomrukiwał pod nosem, ale w końcu umarł.
Motłoch zepsuł atmosferę długim i głośnym, filmowym wręcz „Oooooo”.
- Zabił się, młody – powiedział cicho Rysio. Czuł, że nie ostatni raz wypowiada te słowa. Stał w miejscu. Minę miał poważną, bo nieco go zatkało.
Cysio natomiast odszedł spokojnie. Wyszedł z laboratorium i przykucnął przy schodach. Chciało mu się jarać. Nie bardzo wiedział, co w ogóle się stało. I czy stało się coś istotnego.
Rysio szybko poszedł za przyjacielem. Również przykucnął. Wyciągnął papierosa, poczęstował Cysia.
- Ja… ja już nie wiem, kto kłamie. Z każdej strony jakiś głos – powiedział Cysio.
- Musisz być wolnym człowiekiem. Musimy być odpowiedzialnymi ludźmi, tylko dobrze, naprawdę dobrze się zastanawiać – powtórzył za doktorem Rysio.
- Mistrz odpowiedzialności – skwitował to dwoma słowami przyjaciel.


(foto: www.macierz.org.pl/wolnosc_sumienia,515,,list.html)

piątek, 12 września 2008

Rozdział I
PEA


Poranek był mglisty i zimny. Największą bolączką wagarów jest to, że człowiek nie ma co z sobą zrobić. Tak więc Rysio i Cysio pewnym krokiem szli przez świeżo wyremontowany park, w którym wstawiono nowe drzewa. Po parku spacerowali przechodnie, którzy w przeciwieństwie do chłopców chodzili w kółko, tam i z powrotem. Rysio i Cysio natomiast wędrowali naprzód. Była tu blondynka na szczudłach z różowym pudelkiem i różową torebką, za nią szedł mężczyzna podobny do niedźwiedzia. A gorzała wystawała z jego kieszeni i podkoszulek jego nie przykrywał nawet połowy tłustego i owłosionego bebecha. Był też rektor uniwersytetu o następujących przymiotach: okulary, książka, zaczesane włosy, kurduplowaty wzrost. Wszyscy oni chodzili dookoła.
Idąc Rysio i Cysio dostrzegli nieopodal ławkę, a na niej chłopca, a wokół niego motłoch – największy ich wróg. Ujrzany chłopak darł się w niebogłosy.
-Aaaaaaa! Aaaaaaa!
Rysio i Cysio spojrzeli na siebie. Już wiedzieli, co muszą zrobić. Podeszli więc do chłopaka i usiedli, jeden z jednej, a drugi z drugiej jego strony. Chłopak był niemiłosiernie brzydki i pryszczaty. Głowa jego była łysa, pomijając wystające trzy kędziorki, pryszcze zaś jego były jak wulkany.
- Co jest, ziom? – zapytał pewnie Rysio, choć przerażał go kompletny brak kontaktu ze światem osobnika, do którego się odezwał.
- Aaaaaaaaa! – i słyszeli zgrzyt, płacz i lament. – Aaaaaaaa!
- Co jest, ziom? – tym razem spróbował Cysio. Motłoch obserwujący całą sytuację zaczął niby to niewidocznie nadstawiać uszu.
- A bo ona…. Aaaaaaa – znów płacz. – A bo ona…. Aaaaaaa! Ona… Aaaaa! – znów płacz. – Ona mnie nie kocha, aaaaaaaa! – no i płacz.
Rysio i Cysio znowu spojrzeli na siebie. O, tak! Znów wiedzieli, co muszą zrobić. Oto mieli osobnika, z którym trzeba było iść na piwo.
- To jest Cysio – powiedział Rysio.
- A to Rysio – dorzucił Cysio. – I idziemy do Baniaka. A ty kto jesteś?
- Romeo – odparł chłopak, po czym w trójkę wstali i ruszyli do pubu. Motłoch skwitował to tylko cichym, pełnym zawodu „Oooo…”.
A Baniak był tym miejscem, gdzie spotykały się wszystkie problemy świata. To tutaj politycy podejmowali najważniejsze decyzje, tu wydawano najważniejsze sądowe wyroki, tutaj rozmawiano o globalnym ociepleniu i głodzie, o nowych liniach metra w stolicy, tutaj przesiadywali Platon, Sokrates, Seneka, Kartezjusz, Augustyn za młodu. To Baniak był prawdziwym Olimpem. Był też miejscem, w którym rozmawiano o rzeczach tak zwykłych, jak zwykłe było przecież zakochanie.
Chłopcy usiedli w rogu na miękkim, czerwonym fotelu. Dziś w Baniaku ruch był średni, ale i tak poznali tego sławnego księdza z telewizji i aktorkę, której ostatnio na scenie wypadła jedna pierś z obudowy.
Spokojny Barman, który od razu rozpoznał chłopców, już zaczął nalewać do kufli piwo. Barman był osobą powszechnie szanowaną i znaną. Z pewnością był jednym z filarów demokracji, bo jeśli ktoś nie miał już kompletnie z kim pogadać, to Spokojny Barman zawsze kwitował wypowiedzi lamentującego spokojnym „tak”, lejąc spokojnie kolejne piwo lub szykując drinka. „Tak, panie Bonaparte, pod tą Moską musiało być ciężko”, „tak, panno Levinsky, ktoś musiał to wreszcie zrobić”. Spokojnie przyniósł piwo do stolika chłopców i odszedł oczywiście spokojnie.
- No, stary, to w czym problem? – zagadał znowu Rysio. Romeo był nieco zszokowany, kiedy wszedł do Baniaka, ale już mu przeszło. Jego mina była co najmniej grobowa, a wielkie, czerwone oczy pełne łez.
- No bo ona mnie nie kocha! – jęknął z pretensją. – Ona mnie nie, a ja ją tak!
„Ociemniały, kompletnie ociemniały i zaślepiony” – pomyślał Rysio.
„Ślepy, kompletnie ślepy i ociemniały” – dopomyślał Cysio. Spojrzeli na siebie i Rysio stwierdził:
- No to nie ma innej rady. Napij się – i podsunął kufel z piwem bliżej Romea. Ten posłusznie złapał za uchwyt i haustem jednym wypił piwo. – Możesz o tym opowiedzieć jeśli chcesz – dodał Rysio, choć mógł to być błąd.
- Bo ona… powiedziała, że jestem brzydki i że w ogóle nie tak to miało być i że mnie nie kocha i że nie chce mnie znać, Aaaaaa!
- To po co ją kochasz? – zapytał Cysio.
- No jak to po co… - tu Romeo zrobił kretyńską minę. – Z miłości, oczywiście.
I nagle, zupełnie niespodziewanie, rozstąpił się sufit i niebo. Z nieba leciał mały, goły człowieczek, któremu za spadochron robiła czerwona szata. Wylądował gładko przed samym barem, nie wzbudzając nawet zainteresowania większości tu obecnych. Szybko przepasał się swoim spadochronem i ubrał na głowę kaptur. Wartkim krokiem ruszył do stolika chłopców.
- Co jest, panowie? – ochrypniętym głosem odezwał się. – Macie ochotę na coś mocniejszego? Mam nowy towar… Przypadkiem podsłuchałem, że ktoś tu ma mały problem, więc pomyślałem, że pomogę… Spoko, chłopaki, daję wam to za free… Pierwszą porcję, znaczy się…
- Spadaj – rzekł zdecydowanie Cysio.
- Ale, ale! Mogę wam pomóc. Która to ta dziewoja wykwintna? Zapodacie jej trochę mojego proszku i nie oderwie oczu od tego brzydala, co tu z wami siedzi. I wszyscy będą szczęśliwi. No, to jak będzie, chłopaki?
- Co to za proszek? I kto ty jesteś? – Cysio starał się być miły.
- Ja… jestem indyjskim mnichem, Watsjajana, miło mi. To co mam, to świeżutka, prosto z uprawy, przed chwilą mielona, jeszcze ciepła fenyloetyloamina. Mówię wam, towar cacy, sprawdzony.
- I powiadasz: podać to tej lasce i będzie jego?
- Dokładnie.
Wtedy Watsjajana wyciągnął mały woreczek z naklejką „PEA”, rzucił go na stolik i odszedł. A chłopcy znów wiedzieli, co mają zrobić.
- Siedź tu, Romeo, i czekaj. Sprowadzimy ci tą laskę i będzie twoja. Powiedz tylko, jak się nazywa… - powiedział Rysio.
- Julia. Na imię ma Julia.
I wyszli chłopcy z pubu, zostawiając pryszczatego Romea. Poszli do sklepu, ażeby zakupić niezbędne do wykonania planu zaopatrzenie. Gdy wyszli, zauważyli znów zebrany motłoch, tym razem była tam wyłącznie płeć męska wraz z jedną tylko kobieta, która siedziała w czerwonym ferrari. Oni krzyczeli „kocham cię, Julia, kocham cię!”, ona zaś kokietowała ich swoim uśmiechem, na który składały się wielkie, rybie, czerwone usta, zęby i dwie dziury.
„Oni kochają jej samochód…” – pomyślał słusznie Rysio, gdy ujrzał, jak wygląda Julia.
„…i jej bogatego ojca, Kapuleta, który go kupił” – dopomyślał Cysio.
- Pssst! Pssst! – zasyczał Rysio, a Julia odwróciła się. – Możemy cię prosić na słówko?
Julia wydała z siebie długie i skrzekliwe „oohh”, ale wyszła z samochodu i podeszła do chłopców. Jej krok był niczym rozbujany na sztormie statek. Różowa, lateksowa i przylegająca do ciała sukienka świeciła sama w sobie niczym uliczna latarnia, a pod nią – jak gdyby cztery arbuzy: jeden niżej, dwa wyżej, a jeden zamiast głowy.
- Mamy towar – odezwał się do niej Cysio i usłyszał tylko „oohh”. – Piszesz się?
Tego z pewnością nie proponował jej żaden z adoratorów zgromadzonych pod ferrari.
- Oohh! Jasne!
„Cóż, z kretynką poszło łatwiej niż mógłbym przypuszczać” – pomyślał Rysio, po czym chłopcy zaprowadzili Julię do Baniaka, nie usiedli jednak z Romeem, ale przy stoliku naprzeciwko niego.
Chłopcy wyciągnęli trzy woreczki, a jeden z nich miał naklejkę „PEA”. Ten właśnie trafił się przypadkiem Julii.
Proszki posypały się na stolik i każdy zrobił sobie własną kreskę. Wszyscy jednocześnie wciągnęli je do nosa. I stało się. Wtem padły te słynne, szekspirowskie słowa:
- Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo? – rzuciła Julia, a głos jej był niczym warkot silnika. W jej oczach widać było esencję napalenia. – Wyrzeknij się swego rodu, rzuć tę nazwę!
Po czym Julia wstała i rzuciła się na Romea. Na jego twarzy z podniecenia zaczęły pękać wszystkie pryszcze. Ona zaś kompletnie oszalała. Byli jak dwa małe kotki. Albo raczej jak dwa dzikie tygrysy. Nie. Jak ogier i klacz. No, po prostu jak zwierzęta.
Z nieba znów spadł Watsjajana i na podstawie obserwacji działań Romea i Julii napisał Kamasutrę.
- Kto jest ślepy, on czy ona? – zapytał Rysio Cysia.
- Nie wiem. Ale chyba nie musieliśmy wciągać tej mąki do nosa, bo ona i tak dałaby się wrobić – odparł mu Cysio wyciągając chusteczki, żeby przetrzeć nos.

„Jakie to głupie – pomyślał Rysio – że człowiek czasem tak szaleje i nad tym nie panuje. Jakie to głupie, że sam często wplątuje się w takie sytuacje, które sprawiają mu ból. Czy to jest miłość? Czy kiedy człowiek czuje, że nie wytrzyma ani jednego dnia dłużej bez kogoś – to jest miłość czy proszek od mnicha? Kto tym rządzi? My, czy coś w nas?”
„Czemu – dopomyslał Cysio – czasem brniemy w to, co skazane na porażkę? Co daje nam taką siłę? Dlaczego mówiąc o szczęściu i miłości, mamy na myśli złudzenie szczęścia i ułudę miłości? Co sprawia, że ciągle tego szukamy? Czy przez to, że tego potrzebujemy, nie jest tak, że widzimy to tam, gdzie tego nie ma?”

środa, 10 września 2008

Wstęp


Poniedziałek. Wrzesień. Szkoła. Do klasy weszli kolejno: Rysio, Cysio, Gruba Stara Baba, Kalina i Balbina. Po nich wszedł motłoch, poszerzając framugi o dobrych kilka metrów.
Rysio z Cysiem usiedli w ostatniej ławce, oczywiście z niemałymi problemami. Miesiąc wcześniej musieli dzwonić do szkoły, ażeby zamówić rezerwację miejscówek. Wielki Bogdan, odziany zawsze w białą, nienagannie czystą koszulę, czarne, materiałowe spodnie, lakierki, z chustą przerzuconą przez rękę, co prawda oczekiwał i pilnował miejsc, ale chłopcy i tak musieli wyrzucić z obleganej ostatniej ławki wiele rzeczy, które ktoś zdążył już tam usadowić. A były to: torebka razy cztery, osiem futer z norek, szalik króliczy, kozaki, pięć złotych, laptop, szminka, stos lusterek, waciki. Uporawszy się więc z bałaganem, a zajęło to dzień cały z kilkoma minutami, chłopcy zostali zapytani przez Wielkiego Bogdana, który, jak miał to w zwyczaju, odezwał się głosem miłym i delikatnym:
- Rezerwacja była?
- Była! Była! Była i jest! – odkrzyknął jeden, nawet nie było wiadomo który, bo rumor w klasie trwał od wczoraj.
Usiedli więc dwaj ci młodzi ludzie, prostując plecy i kładąc ręce na kolanach, ażeby wyglądać co najmniej jak w kościele. W oczekiwaniu na pierwsze słowa Starej Grubej Baby, która od wczoraj czekała aż wszyscy usiądą, wprowadzili się w nieuleczalny stan bezmyślenia, wymagany przecież w tym przybytku od czasów pradawnych.
- A więc dzieci! Dzieci, Dzieci!
Czy to burza? Nie. Samolot uderzył w budynek? Nie. Woda się zagotowała? Nie, Nie. I nie był to Superman. To Stara Gruba przemówiła.
Przemówiła, tak, przemówiła! Aż zahuczało.
- Drogie, jak już mówiłam, dzieci! Bla Bla Bla. Uczyć. Słuchać. Bla Bla Bla. Pierdzieć w stołek. Bla Bla Bla. Sprawdzian, sprawdzian! I pytanie, przy tablicy! Sprawdzian!
Głos jej muskał delikatnie uszy wszystkich zgromadzonych. To ta poezja, to ta sztuka, przepełniona emocją i czystym liryzmem, idealnie piękna i kojąca, to te słowa, ten głos, tak! Mówiła dalej:
- Dwa razy można się nie przygotować do lekcji, dzieci, drogie dzieci. Zapiszmy temat: człowiek jako jednostka samotna, skazana na porażkę, która czasem trafia na wielki kamień i uderzając o niego zatrzymuje się, w chwili wytchnienia łudząc się, że oto właśnie nadeszło szczęście. Człowiek jako jednostka, która zagubiła się w przestrzeni społecznej, tworzonej przez niego samego. Człowiek jako jednostka, która sama, dobrowolnie, ogranicza się w miliardach spraw, później na to narzekając i przez to ginąc. Człowiek jako jednostka dążąca do wolności i zabierająca wolność. Człowiek jako jednostka skazana na poplątanie w świecie, którego sam jest częścią. Człowiek jako jednostka, której nikt nie pytał o zdanie, a ona wmawia sobie, że wszystko jest darem. Człowiek jako jednostka, która czasem traci nadzieję, czasem zyskuje wiarę. Człowiek jako jednostka, u której wszystko zależy od emocji, nawet dla tych jednostek, które tak bardzo się tego wyrzekają. Człowiek jako jednostka, która grając i będąc sztuczną – jest prawdziwa. Człowiek jako jednostka, która żyć musi. Człowiek jako jednostka zaślepiona wszystkim tym, co dookoła, zaślepiona stereotypami, prawdą i kłamstwem, uczuciami, myślą, zmysłami, tym, co dostrzegalne i niedostrzegalne, jednostka, która żałośnie nie potrafi wykroczyć poza samą siebie, a przedstawia się jako wielka. Zapisaliście? Zapisaliście? Kto nie chciał, mógł napisać po prostu: człowiek jako jednostka. Albo lepiej: człowiek - a powiedziała to Stara Gruba wszystko na jednym oddechu.
- Tak, pani profesor – odezwały się miękkim głosikiem jednocześnie Kalina i Balbina.
- Jutro z tego pytam, dzieci, drogie dzieci!
- Tak, pani profesor – odezwały się chórkiem znowu Kalina i Balbina.
Chłopcy spojrzeli na siebie znacząco. W ich głowach zaczęły pojawiać się znowu myśli składające się na logiczną całość. Najpierw pomyśleli, że przecież oni, jako oni, mogli nie być przygotowani do lekcji znacznie częściej. Później zaczęli rozważać podany temat lekcji:
- Trza stąd wydupiać! – rzekł stanowczo Rysio.
- Wydupiać, ale ni ma kaj! – odrzekł na to Cysio, zwracając uwagę na sedno problemu.
- Rysio, Cysio, do tablicy, do tablicy! – znów słychać było samolot, czy też burzę, wiertarkę, młot pneumatyczny, czy cokolwiek innego, czego barwa dźwięku podobna była do barwy dźwięku Starej Grubej Baby.
W tym samym momencie w klasie rozległo się długie i głębokie „Ooooo” – to odezwał się motłoch, na czele z Kaliną i Balbiną.
Chłopcy wstali z miejsc, bo póki co łączyło się to z ich planem. Im bliżej drzwi, szerokich już przecież na kilka metrów, tym lepiej. Podeszli więc posłusznie do tablicy. Stara Gruba stanęła nad nimi, jak gdyby była wyższa o metr cały. Jej wielgachne nosowe dziurki ustawiły się równo i dokładnie: jedna nad Rysiem, druga nad Cysiem. Wydobywający się z nich co chwila świst zaczął być coraz szybszy i intensywniejszy, a poszczególne nosowe włosy poruszały się coraz gwałtowniej. Chłopcy mieli wrażenie, że w tych dziurkach zmieściliby się w całości. Wielka, czarna szata Grubej na chwilę przysłoniła drzwi, obiekt westchnień.
- Coś ty, młody człowieku, powiedział? Coś ty powiedział? Czy użyłeś słowa na… „w”? Czy ty użyłeś tego słowa? Czy uważasz, że lekcja jest nieciekawa? Czy myślisz, że ja nie mam życia prywatnego, że przychodzę tu z własnej woli, żeby obrabiać ci… umysł? Czy uważasz, że kwestia do rozważenia w temacie jest nieistotna? Nieistotna? Nieistotna?
- Nie, pani profesor – odpowiedział Rysio. Momentalnie dziurka nosowa nad nim wydała głośniejszy świst. – To znaczy, tak. Istotna, jest istotna. Problem pani wywodu polega na tym, że, po pierwsze, no nie widzę tam żadnych argumentów, no nie ma no. Po drugie: pani zapewne sama nie wie, co pani mówi, proszę pani. Po trzecie, no do cholery, nudzi pani jak nie wiem. Ja, młody człowiek, ja mam to życie przed sobą, ja dopiero się przekonam o tym wszystkim i chętnie opowiem, kiedy już będę wiedział. Nie chcę książek, nie chcę pani wykładów. Panią! No do cholery, pani myśli, że co ja jestem? Rzecz jakaś?
- W istocie cała sprawa sprowadza się do tego, że nie chce nam się tego słuchać, na dodatek patrząc na rozwydrzony motłoch i takie – zawtórował mu przyjaciel. Oczy Starej Grubej zrobiły się na te słowa niesamowicie ogromne. Na jej wykwintnej i gotowej wykrzyczeć życiowe prawdy twarzy nie rysowała się żadna nutka zrozumienia.
- Ale proszę pani, proszę pani… - Alina i Balbina, znów razem.
- Cisza! Rysio, Cysio! Bla Bla Bla. Bezczelni. Bla Bla Bla. Głupi. Bla Bla Bla. Młodzi i niedoświadczeni.
Rysio i Cysio stali pod tablicą udając, że słuchają. W rzeczywistości jednak układali w głowach plan. A był to plan nie tylko na najbliższe kilka chwil, ale na całe życie. Faktem jest, że to co ich męczyło, określić można nudą, albo też skrajną bezsilnością połączoną z nagłym opadem rąk, w celu jak najszybszego zapadnięcia się pod ziemię.
- Rysio! Cysio! Bezczelni! Bezczelni! Wydupiać mi z klasy! W-y-d-u-p-i-a-ć! Będziecie musieli o tym wszystkim myśleć, będziecie musieli! – nozdrza i oczy Starej Grubej były teraz tak wielkie, że zajmowały większą część sali. Motłoch musiał wstać z miejsc i tłoczyć się pod tylnią ścianą, żeby Stara mogła się swobodnie zdenerwować. – Nie ominie was to, nie ominie! Człowiek! Jednostka! Człowiek! W-y-d-u-p-i-a-ć! To będzie wasza kara, tak! – z jej falowanych, wielkich, aczkolwiek krótkich loków wyrosły nagle dwa czerwone rogi. Jej głos zamienił się w prawdziwie szatańską indoktrynację.
„Tak, to poezja” – pomyśleli chłopcy.
- Wychodzimy? – zapytał Rysio Cysia.
- Wychodzimy. Tylko uważaj na nią, bo pęknie – ostrzegł Cysio przyjaciela, po czym obaj ruszyli w podróż między wielkim balonem, przypominającym Starą Grubą, a legendarnymi już szerokimi drzwiami.
Przeciskający się do wyjścia chłopcy napotkali jeszcze na swej drodze Wielkiego Bogdana, jak zwykle w kelnerskim przysposobieniu.
- Panowie dokąd, jeśli można zapytać? – delikatnie i grzecznie, sprawiając wrażenie, że z czystej ciekawości, odezwał się.
- W świat, proszę pana, w świat – rzucił Cysio. Rysio powtórzył:
- Tak, w szeroki świat, proszę pana.